niedziela, 24 grudnia 2017

Tradycje Świąt Bożego Narodzenia w moim rodzinnym domu - cz. I - Wigilia

W ten wyjątkowy wieczór Wigilii Bożego Narodzenia, kiedy już Pierwsza Gwiazdka zamigotała na niebieskim firmamencie, a choinka rozbłysła dziesiątkami świateł, pragnę powrócić wraz z Wami Moi Drodzy do Świąt z lat młodości. Do czasów, które niby tak niezbyt odległe, minęły bezpowrotnie. Pozostał po nich cień wspomnień, nad którymi chciałbym się dzisiaj w moim wpisie pochylić. Rzadko piszę tutaj o sobie, o swoim życiu prywatnym, o tym co mam w duszy na dnie… Dzisiaj jest ten dzień kiedy mogę, a nawet powinienem wspomnieć czasy, osoby, miejsca… z najcudowniejszych lat życia każdego z nas, czyli z dzieciństwa…
Urodziłem się i wychowałem w miejscowości Rybczewice oddalonej o około 40 km na południowy wschód od wojewódzkiego Lublina. To właśnie w tej miejscowości i sąsiedniej, moja rodzina zamieszkiwała od pokoleń. To tam spędziłem również swoje dzieciństwo oraz młodość i to tam do dzisiaj powracam, kiedy tylko czas i możliwości mi na to pozwalają. Chciałbym dzisiaj pokazać Wam jak w moim rodzinnym domu wyglądały Święta Bożego Narodzenia, związane z nimi tradycje i obrzędy kultywowane od dawien dawna. 
Kościół parafialny w Częstoborowicach z zimowej scenerii (r. 2014)
- fot. Tomasz Banach
Okres przedświąteczny to czas oczekiwania na Narodzenie Pańskie. Poza duchowym adwentem i uczestnictwem w odprawianych co niedzielę, w mojej parafii p.w. śś. app. Piotra i Pawła w Częstoborowicach, o bardzo wczesnych godzinach rannych mszach roratnich, był to również czas materialnego przygotowania się do nadchodzącego świętowania. 
Całość przygotowań rozpoczynała się dość drastycznie… bo świniobiciem. Szczegółów związanych z tym wydarzeniem postanowiłem Wam drodzy czytelnicy oszczędzić z przyczyn humanitarnych. Było to jednak ważne wydarzenie z przyczyn oczywistych. Na świątecznym stole nie mogło przecież zabraknąć domowych wyrobów masarskich. Kiedy już mięsko było oprawione rozpoczynał się czas pieczenia pasztetu, kaszanki, a na samym końcu przychodził czas na wędzenie wędlin, szynek, boczków, polędwic. W tym okresie pachniało w całej wsi palonym „niesmolnym” drewnem z dodatkiem drewna z drzew owocowych, a często również jałowca. Gotowe „wyroby” kusiły niemiłosiernie. Wówczas to zaczynał się sezon na powiedzenie „nie ruszaj! To na święta”. Jak już uporano się z mięsiwem przychodził czas na pieczenie świątecznych ciast. Jak sobie teraz wspominam były to ogromne ilości wypieków różnego rodzaju, od ciast kruchych, po soczyste makowce, czy serniki, które jeszcze długo po świętach zachowywały swoją świeżość i serwowane były często, aż do okresu Trzech Króli.
Rybczewickie wąwozy (r.2010) - fot. Tomasz Banach
Do ostatniego momentu przed świętami trwały przedświąteczne porządki. Zarówno w domach jak i w obejściach. Trzepanie dywanów, mycie podłóg, wycieranie kurzy czy przygotowywanie paszy dla bydła, trzody, koni – wszystko na święta. Nadchodził powoli, wyczekiwany czas Wigilii.

Wigilia, czyli „Pośnik”

W wigilię należało wstać jak najwcześniej. Już od rana dymiły kominy wiejskich kuchni. Ważne tego dnia było by pierwszy nasz dom odwiedził mężczyzna. Miało to gwarantować powodzenie i bogactwo w przyszłym roku. Wchodzący gość pozdrawiał domowników słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus; Kolęda na Szczęście, na Zdrowie, na tę Świętą Wigilię” na co gospodarz odpowiadał: „Na Wieki Wieków Amen; Obyśmy do następnej doczekali”.
Dzień Wigilii, to tradycyjnie dzień postu. Jadło się niewiele, a najlepiej wcale oczekując na najważniejszy posiłek dnia, czyli uroczystą kolację zwaną w moich stronach „pośnikiem”. Nazwa wzięła się najprawdopodobniej od jej postnego, ale jednocześnie obfitego charakteru.
Przed południem szło się do kościoła, gdzie odprawiana była msza święta za zmarłych, którzy w ciągu ostatniego roku odeszli z naszej wspólnoty parafialnej.
Rzeka Giełczew (r. 2010) - fot. Tomasz Banach
Po powrocie z kościoła przyszedł czas na ostatnie porządki i ubieranie choinki. Nie zawsze to było żywe drzewko, chociaż rodzice starali się by tak było. W latach 80-tych bardzo modne i o zgrozo „ekologiczne” były choinki sztuczne, często tylko z nazwy przypominające prawdziwe drzewka. Do ubierania choinki, po za „tradycyjnymi”, kupionymi w sklepie bombkami, zwisały klejone ręcznie przez najmłodszych, z kolorowego papieru, łańcuchy. Całość dopełniały szyszki malowane srebrzanką, zawijane w „złotka” orzechy, jabłka no i oczywiście cukierki. Wśród nich królowały różnokolorowe sopelki, które miały ten plus nad czekoladowymi smakołykami, o które w tamtych czasach było trudno, że dzieciaki nie zbyt chętnie po nie sięgały… i nie zjedzone w święta, świetnie nadawały się na powieszenie na choince w roku przyszłym. Na szczycie drzewka umieszczano gwiazdę lub tzw. „szpic” w zależności od upodobań strojącego. Choinka skrywała się pod rzęsami „włosów anielskich” by dopiero wieczorem rozbłysnąć magią elektrycznych światełek.
Mama z babcią krzątały się po kuchni przygotowując wigilijne specjały, których zapach drażnił niemiłosiernie wyposzczone żołądki. Kiedy zbliżał się wieczór, dziadek lub tato wnosili do mieszkania tzw. „Króla”. Był to niezbyt wielkich rozmiarów snopek zboża, który ustawiano w rogu pokoju. Ten „majestatyczny” gość stał tam do święta Trzech Króli, kiedy to był wynoszony z domu i dawany do konsumpcji inwentarzowi. Miało to gwarantować zdrowie i płodność dla zwierząt gospodarskich.
Rybczewicekie łąki (r.2010) - fot. Tomasz Banach
Do wieczerzy nie zawsze zasiadało się z pierwszą gwiazdką, którą wypatrywałem jako malec z niecierpliwością. Raczej wieczerzę rozpoczynano w momencie kiedy zebrali się wszyscy goście. Zajmowaliśmy wówczas miejsca za stołem nakrytym koniecznie białym obrusem, pod który wkładało się źdźbła siana. Zawsze ustawiano jeden wolny talerz dla niespodziewanego gościa. Kolację wigilijną rozpoczynano od odczytania fragmentu z pisma świętego mówiącego o Narodzeniu Jezusa. Następnym punktem była wspólna modlitwa za żywych i zmarłych z naszych rodzin. Dopiero wówczas przychodził czas na łamanie się opłatkiem. Zawsze rozpoczynał jeden lub drugi dziadek (w zależności od tego u kogo wypadała w danym roku wigilia) według starszeństwa przełamując się najpierw z babcią, a następnie z pozostałymi gośćmi. Po życzeniach śpiewaliśmy wspólnie kolędę. Najczęściej, z tego co pamiętam były to kolędy „Wśród nocnej ciszy…” lub „Bóg się rodzi…”.
Dzieciaki niecierpliwym wzrokiem zerkały pod choinkę, gdzie czekały na nich wytęsknione prezenty. Nie były to oczywiście ani smartfony, ani tablety… raczej proste zabawki, slipy, skarpetki, owoce tropikalne i słodycze. Tych ostatnich oczywiście w wigilijny wieczór, z uwagi na post nie można było tknąć przynajmniej do północy. 
Częstoborowickie pola przed zachodem słońca (r. 2014)
- fot. Tomasz Banach
Rozpoczynało się smakowanie tradycyjnych wigilijnych potraw. Na pierwszy rzut szedł barszczyk z uszkami, następnie kapusta z grochem i grzybami. Dalsza kolejność podawania specjałów była raczej dowolna. Na stole nie mogło zabraknąć ryb. Tutaj niewątpliwie królował złowiony osobiście przez tatę, a przyrządzony przez mamę smażony karp podawany na ciepło, czasami z sosem greckim, za którym pamiętam nie przepadałem. To było jednak nie ważne tego wieczoru, gdyż obyczaj kazał spróbować każdej z wigilijnych potraw. Tradycyjnie miało być ich dwanaście – tyle co apostołów Jezusa i miesięcy roku. Tuż przy półmisku z karpiem, w occie, oleju lub w pomidorach wylegiwał się śledzik w kilku rodzajach i smakach. Na wigilii bywały czasem kluski z makiem (za którymi także nie przepadałem), nie pamiętam by kiedykolwiek pojawiła się u nas kojarzona z tym wieczorem kutia. Ale co kraj to obyczaj jak widać. Wszystko popijaliśmy ogromną ilością kompotu z suszonych owoców. Innych napojów tego wieczoru się nie spożywało. Co do alkoholu, to pamiętam z dzieciństwa, że czasami ukradkiem w niewielkich ilościach bywał, ale zwyczaj jego spożywania w wigilię z czasem zanikł całkowicie. Nie jadło się natomiast na „pośniku” ciast. Wyjątek stanowiły racuchy z jabłkami (o ile wigilia była u babci Krysi), lub pączki nie posypywane cukrem (jeżeli „wieczerzowaliśmy” u babci Zosi).
Po zakończonej kolacji goście (i tu muszę podkreślić, że nie zawsze była to rodzina, a często również znajomi czy sąsiedzi) rozchodzili się do domów. Co wytrwalsi oczekiwali na wyjście do kościoła na pierwszą Bożonarodzeniową mszę zwaną Pasterką. 

1 komentarz:

  1. Piekne wspomnienia . Tak było, potwierdzam ponieważ pochodzę z miejscowości Jastków - 11km od Lublina od strony Kurowa, Garbowa . Co roku równiez wracam do czasów dzieciństwa. Pozdrawiam serdecznie Krajana !

    OdpowiedzUsuń