Nasza Grupa Kolędnicza (ok. r 1993) - fot. archiwum |
W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia w kościele katolickim wspominamy św. Szczepana, pierwszego męczennika. Nie będę się jednak tutaj rozwodził nad kwestiami religijnymi tego święta, gdyż nie taki cel jest mojego dzisiejszego wpisu. Skupię się tutaj, podobnie jak w dniach poprzednich na tym jak wyglądał ten dzień w czasach mojej młodości, w moim rodzinnym domu w Rybczewicach na Lubelszczyźnie.
Rankiem, zanim wyruszaliśmy do kościoła, tato lub później ja, mieliśmy obowiązek przygotować woreczek (czym większy tym lepszy) ziarna owsa, które następnie zabieraliśmy ze sobą na mszę świętą. Tego dnia lubiłem w kościele wspiąć się na chór muzyczny. Nie to, że właśnie tego dnia odkrywałem w sobie nagły przypływ talentu wokalnego. Było to spowodowane czymś zupełnie innym. Na chór parafialny uczęszczali moi dziadkowie od strony mamy, więc często mnie ze sobą zabierali. Pamiętam, że bardzo mnie pochłaniało słuchanie kościelnych organów, interesowała mnie praca miecha, jak również chóralne śpiewy wiernych.
Podczas mszy świętej ksiądz święcił owies, który to następnie dosypywało się do wysiewanego wiosną zboża, co miało zapewnić urodzaj w przyszłych zbiorach. Co ma jednak wspólnego owies, jego święcenie i moja chęć wspinaczki w tym dniu na chór? Podczas, Gdy ksiądz przechodził wzdłuż kościelnej nawy „wymachując” kropidłem w imię Boga, parafianie obrzucali go garściami przyniesionego ze sobą do kościoła ziarna. Ze wspomnianego chóru muzycznego najłatwiej i najcelniej można było obsypać biednego duchownego, który często by uniknąć trafienia owsem zasłaniał głowę kapturem. Kiedy wierni „ulżyli” sobie owsem na święcącym księdzu, zaczynała się w świątyni regularna wojna pomiędzy parafianami. Pamiętam jak na chórze, wieloletni organista naszej parafii, śp. Kazimierz Marciszuk własnym niemal ciałem zasłaniał swój cenny instrument, by w klawisze i piszczałki nie nawrzucano ziarna. Często z dużego worka przyniesionego do kościoła do domu wracało się zaledwie z garstką na dnie worka, a często jedynie z pojedynczymi ziarnami. Cały zwyczaj rzucania w księdza owsem wiązał się z tym jak zginął patron dzisiejszego dnia, św. Szczepan. Został on ukamienowany przez zebrany tłum Żydów, za przyznawanie się do wiary w Chrystusa. Wierni tego dnia zrezygnowali na szczęście z kamieni i biednemu kapłanowi obrywało się dużą ilością owsianego ziarna. Po mszy cała posadzka świątyni pokryta była owsem.
Kolędnicy - (ok. r. 1993) - fot archiwum |
Po powrocie z kościoła szło się do obory, by podzielić się opłatkiem z żywym inwentarzem. Przeznaczony był do tego celu specjalny kolorowy opłatek, dodawany do tego, który wspomniany wyżej organista roznosił przed świętami. Nie wszystkie zwierzaki z chęcią spożywały ten świąteczny posiłek, przez to często, trzeba było mieszać opłatek z ich codzienną paszą.
W drugi dzień świąt, w przeciwieństwie do Bożego Narodzenia, można już było spotykać się przy stole w dowolnym, niekoniecznie rodzinnym gronie. Często tego dnia odwiedzano znajomych czy sąsiadów, by wspólnie cieszyć się obfitością świąt. Szczepana, to także dzień w którym po wioskach rozpoczynały obchody grupy kolędnicze. Pamiętam lata, że na jednej wsi, jednocześnie kolędowało, kilka zgraj rozśpiewanych kolędników, w różnym wieku i różnej płci. Jedni tylko śpiewali kolędy, za co obdarowywani byli przez gospodarzy przeważnie słodyczami i drobnymi kwotami pieniędzy, inni natomiast po za śpiewem kolęd, w odpowiednich przebraniach, odgrywali w odwiedzanych domach scenki związane z Bożym Narodzeniem, do których wtrącano często elementy kultury ludowej regionu, a czasami również ukryte starannie wątki społeczno – polityczne. Całość przedstawiana była w zabawny, ironiczny sposób, ku uciesze domowników.
Sam przez kilka lat uczestniczyłem aktywnie w kolędowaniu, które rozpoczęte w św. Szczepana, kończyło się często w okolicach Nowego Roku. Kiedy kończyły się domy w rodzinnej wsi, wyruszaliśmy często przez śnieżne zaspy, w kilku stopniowym mrozie, do sąsiednich miejscowości. Już dzisiaj (a szkoda) nie pamiętam dokładnie tekstów tych mini jasełek, wiem natomiast, że zazwyczaj trafiała mi się zaszczytna rola Marszałka. Może kiedyś w otchłani pamięci lub przeszukując moje bogate zbiory dotyczące historii mojej Małej Ojczyzny, uda mi się odnaleźć chociaż część z kwestii wypowiadanych przez kolędników. Wiem, że dobrze życzyliśmy przyjmującym nas gospodarzom, przez co rzadko zdarzało się by ktoś kolędników do domu nie wpuścił. Wręcz przeciwnie! Jeżeli kogoś przez przypadek się pominęło, to mógł się nawet na kolędujących obrazić. Staraliśmy się więc kolędować od domu do domu, od wsi do wsi, podtrzymując tradycje zapoczątkowana przez naszych przodków. Odbiegając od wspomnień, wyobraziłem sobie dzisiejszych kolędników, którzy pewnie idąc z duchem czasu, w każdym domu robili by sobie „selfi” z domownikami, a uzupełnieniem skrzyneczki na datki, byłby czytnik kart z możliwością płatności zbliżeniowej…
Jak zwykle z kolędą na ustach (ok. r. 1993) - fot archwum |
Kiedy byłem już nieco starszy, w dzień św. Szczepana wieczorem przychodził czas na przygotowania do wyjścia na pierwszą po okresie adwentu wiejską zabawę. W Boże Narodzenie, mimo tego, że zakaz organizacji tego typu imprez nie obowiązywał, raczej się one nie odbywały. A gdzie na taką wiejską zabawę można się było udać? Oczywiście do Strażackiej Remizy, która często jako jedyna we wsi dysponowała odpowiednia salą na tego typu imprezy, będącą centrum życia społeczno - kulturalnego. W naszej gminie najlepsze zabawy były w remizach w Bazarze, Częstoborowicach czy Rybczewicach. Schodzili się, zjeżdżali na czym się tylko dało na nie młodsi i starsi, z terenu gminy a często nawet z poza jej granic. Tańce przy lokalnych zespołach muzycznych trwały zazwyczaj do 2-ej – 3-ej w nocy (chyba, że impreza zakończyła się wcześniej przez „ręczną” wymianę zdań między uczestnikami z różnych, nie zawsze kochających się wsi), kiedy to wszyscy powracali do swoich domów. Oj czasami, za nim się wszyscy poodprowadzali, była to niesamowicie długa, zimowa podróż. Z czasem wiejskie zabawy wyparte zostały prze otwierane w pobliskich miejscowościach (Rybczewicach, Siedliskach) dyskoteki i ich niepowtarzalny klimat, chyba już na zawsze znikł z krajobrazu mojej gminy.
Powoli będziemy kończyli nasze wspólne odwiedziny w mojej rodzinnej gminie, w moim rodzinnym domu z czasów dzieciństwa i młodości. Święta powoli się kończą. Jutro jeszcze wspólnie wybierzemy się na święcone wino, a w najbliższych czasie postaram się przedstawić relację z tego jak wyglądały święta z czasów dzieciństwa i młodości, mieszkającej w Rybczewicach, mojej ponad 80-cio letniej babci.
W tym ostatnim dniu Świąt Bożego Narodzenia, pragnę życzyć Wszystkim czytelnikom mojego bloga, by magia świąt, radość z nimi związana na stałe, każdego dnia roku gościła w naszych sercach. Abyśmy mogli po latach usiąść i we wspomnieniach wrócić do swoich świąt i by były one jedynie miłe, dobre i ciepłe…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz