poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Wielkanocne tradycje w mojej rodzinnej wsi... cz. II - ostatnia

Nadeszły wreszcie długo oczekiwane Święta Wielkanocne. W wielką niedzielę budziło się przed piąta, by wyrobić się na mszę rezurekcyjną na szóstą. Wdziewałem więc mundur Ochotniczej Straży Pożarnej przepasany czarnym, szerokim skurzanym pasem, ze srebrno niebieskim sznurem przewieszonym przez ramię. Na głowę zakładałem rogatywkę z granatowym otokiem i tak to wyposażony ruszałem do kościoła.
Rezurekcja tradycyjnie rozpoczynała się procesją wokół kościoła. Strażacy z całej parafii zapewniali uroczystą asystę podczas trzykrotnego obejścia świątyni. Kiedy ksiądz ogłosił, że Chrystus zmartwychwstał, a organista zaintonował uroczyste Alleluja z całym orszakiem, trzymając się za pasy i idąc tuż za księdzem skrywającym pod baldachimem monstrancję z Najświętszym Sakramentem, przy biciu dzwonów wyruszaliśmy na procesję.
W drodze powrotnej z kościoła odwiedzaliśmy naszych zmarłych na parafialnym cmentarzu, by podzielić się również z nimi wieścią o Zmartwychwstaniu Pańskim.Następnie, po powrocie do domu przygotowywaliśmy się do uroczystego śniadania wielkanocnego. Na stole tego dnia nie mogło oczywiście zabraknąć „święconki” białego barszczu, przygotowywanego przez babcię lub mamę, świątecznych kiełbas, wędlin i ciast. Był to dla mnie najważniejszy posiłek tego dnia. Kiedy zaspokoiliśmy głód przychodził czas na wspólne śpiewanie pieśni wielkanocnych, przy moim nieudolnym zresztą, akompaniamencie akordeonowym. To był bardzo wesoły czas, kończący definitywnie okres Wielkiego Postu, przygotowującego nas do świąt. Były życzenia telefoniczne, dla bliższej i dalszej rodziny. Szczególnie utkwiły mi w pamięci te przekazywane siostrze babci Krysi, cioci Genowefie, gdyż te obowiązkowo musiały być „okraszone” moim akordeonowym akompaniamentem.  
Po śniadaniu był czas na chwilę odpoczynku. Po „święconce” zawsze chciało i chce mi się spać… Na spanie jednak nie było zazwyczaj czasu, gdyż staropolskim obyczajem, kultywowanym w mojej okolicy było święcenie pól. Brało się poświęconą w Niedzielę Palmową palmę i wodę oświęconą w Wielką Sobotę i wyruszało się najpierw w obejścia gospodarcze, a następnie na pole by święceniem zapewnić urodzaj i dobrobyt w gospodarstwie. I tak schodziło aż do uroczystego świątecznego obiadu, i gościny, na którą to zazwyczaj chodziliśmy do babci Zosi. Kiedy była ładna pogoda w święta, zmawialiśmy się z koleżeństwem do lasu na „Meus”. Tradycja ta wzięła się z faktu opisanego w Dziejach Apostolskich, kiedy to uczniowie Jezusa, po jego śmierci i zmartwychwstaniu, wyruszają do wioski Emaus. Kiedy są w drodze niespodziewanie ukazuje im się zmartwychwstały Chrystus. Czemu „Meus” a nie Emaus? Pewnie ktoś po spożyciu w lesie, przy ognisku, większej ilości trunków, nie mogąc wymówić Emaus zmienił je na „Meuuus”. Podczas tych leśnych świątecznych spotkań pieczono kiełbaski, ziemniaki w ogniskach (praktykować tylko pod opieką dorosłych i zgodnie z przepisami przeciwpożarowymi) spożywano na świeżym powietrzu zakupione lub wypędzone nocą zapasy alkoholu. Było gwarno i wesoło. Całość kończyła się wspólnym powrotem do domu, któremu towarzyszyły „chóralne” śpiewy. I tak do wieczora. Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych za nami.
W Wielkanocny Poniedziałek, zwany także „Lanym” należało wstać jak najwcześniej. Tego dnia wodą, perfumami oblewało się w pierwszej kolejności domowników. Kiedy wszyscy zostali odpowiednio pokropieni (co miało przynosić szczęście i powodzenie), a pogoda była sprzyjająca braliśmy akordeon i sikawki i wyruszaliśmy do sąsiadów. Pamiętam lata, kiedy żył jeszcze mój dziadek Kazimierz, że przemierzaliśmy w ten sposób od domu do domu odwiedzając i polewając sąsiadów śpiewając i grając wielkanocne pieśni. Gospodarze w tym dniu częstowali nas czym kto miał… jajkiem, kawałkiem kiełbasy, czy szklanicą alkoholu. Często po tym „poczęstunku” wracając do domu człowiek nadawał się jedynie do pójścia powrotem do łóżka. Często chodzeniem po tzw. „jajach” zajmowali się strażacy. Zwyczaj ten kultywowała głownie jednostka z Bazaru, gdzie poza symbolicznymi jajami zbierano również datki na rzecz miejscowej straży pożarnej.
Ja jako nieletni alkoholu nie spożywałem, więc po porannym oblewaniu szło się do kościoła. Pamiętam dobrze, kiedy to tego dnia ksiądz wikary zbierając ofiary, pod tacą trzymał sikawkę z wodą i symbolicznie polewał przybyłych na nabożeństwo parafian. Po wyjściu z kościoła rozpoczynała się prawdziwa wodna bitwa. Najbardziej obrywały wodą młode panny, które często do domów wracały bez jednej suchej nitki na sobie.
W Lany Poniedziałek, w odróżnieniu od Wielkiej Niedzieli, kiedy to przy stole spotykała się głównie rodzina, odwiedzało się lub zapraszało do siebie znajomych i sąsiadów. Podczas popołudniowego świętowania także nie obywało się bez polewania wodą i składania sobie świątecznych życzeń.
Wieczorem natomiast, cała młodzież wyruszała tłumnie na pierwszą po okresie Wielkiego Postu zabawę, gdzie… oczywiście do remizy OSP. Dopiero w późniejszym okresie imprezy w remizach zastąpiły dyskoteki w klubach.
I tak powoli te radosne, wiosenne święta przechodziły do historii… Podobnie jak zdarzenia opisywane tutaj przeze mnie. W sumie nie tak odległe czasowo, a tak dalekie. Szkoda, że wiele tradycji związanych ze świętami, folklorem wiejskim zanika i odchodzi w zapomnienie. Mam nadzieję, że chociaż niektóre przetrwały do dzisiaj w Waszych domach. Na zakończenie, życzę Wszystkim miłego dalszego Świętowania w gronie przyjaciół i rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz