wtorek, 26 grudnia 2017

Tradycje Świąt Bożego Narodzenia w moim rodzinnym domu - cz. III - Św. Szczepan

Nasza Grupa Kolędnicza (ok. r 1993) - fot. archiwum
W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia w kościele katolickim wspominamy św. Szczepana, pierwszego męczennika. Nie będę się jednak tutaj rozwodził nad kwestiami religijnymi tego święta, gdyż nie taki cel jest mojego dzisiejszego wpisu. Skupię się tutaj, podobnie jak w dniach poprzednich na tym jak wyglądał ten dzień w czasach mojej młodości, w moim rodzinnym domu w Rybczewicach na Lubelszczyźnie.
Rankiem, zanim wyruszaliśmy do kościoła, tato lub później ja, mieliśmy obowiązek przygotować woreczek (czym większy tym lepszy) ziarna owsa, które następnie zabieraliśmy ze sobą na mszę świętą. Tego dnia lubiłem w kościele wspiąć się na chór muzyczny. Nie to, że właśnie tego dnia odkrywałem w sobie nagły przypływ talentu wokalnego. Było to spowodowane czymś zupełnie innym. Na chór parafialny uczęszczali moi dziadkowie od strony mamy, więc często mnie ze sobą zabierali. Pamiętam, że bardzo mnie pochłaniało słuchanie kościelnych organów, interesowała mnie praca miecha, jak również chóralne śpiewy wiernych.
Podczas mszy świętej ksiądz święcił owies, który to następnie dosypywało się do wysiewanego wiosną zboża, co miało zapewnić urodzaj w przyszłych zbiorach. Co ma jednak wspólnego owies, jego święcenie i moja chęć wspinaczki w tym dniu na chór? Podczas, Gdy ksiądz przechodził wzdłuż kościelnej nawy „wymachując” kropidłem w imię Boga, parafianie obrzucali go garściami przyniesionego ze sobą do kościoła ziarna. Ze wspomnianego chóru muzycznego najłatwiej i najcelniej można było obsypać biednego duchownego, który często by uniknąć trafienia owsem zasłaniał głowę kapturem. Kiedy wierni „ulżyli” sobie owsem na święcącym księdzu, zaczynała się w świątyni regularna wojna pomiędzy parafianami. Pamiętam jak na chórze, wieloletni organista naszej parafii, śp. Kazimierz Marciszuk własnym niemal ciałem zasłaniał swój cenny instrument, by w klawisze i piszczałki nie nawrzucano ziarna. Często z dużego worka przyniesionego do kościoła do domu wracało się zaledwie z garstką na dnie worka, a często jedynie z pojedynczymi ziarnami. Cały zwyczaj rzucania w księdza owsem wiązał się z tym jak zginął patron dzisiejszego dnia, św. Szczepan. Został on ukamienowany przez zebrany tłum Żydów, za przyznawanie się do wiary w Chrystusa. Wierni tego dnia zrezygnowali na szczęście z kamieni i biednemu kapłanowi obrywało się dużą ilością owsianego ziarna. Po mszy cała posadzka świątyni pokryta była owsem. 
Kolędnicy - (ok. r. 1993) - fot archiwum
Po powrocie z kościoła szło się do obory, by podzielić się opłatkiem z żywym inwentarzem. Przeznaczony był do tego celu specjalny kolorowy opłatek, dodawany do tego, który wspomniany wyżej organista roznosił przed świętami. Nie wszystkie zwierzaki z chęcią spożywały ten świąteczny posiłek, przez to często, trzeba było mieszać opłatek z ich codzienną paszą.
W drugi dzień świąt, w przeciwieństwie do Bożego Narodzenia, można już było spotykać się przy stole w dowolnym, niekoniecznie rodzinnym gronie. Często tego dnia odwiedzano znajomych czy sąsiadów, by wspólnie cieszyć się obfitością świąt. Szczepana, to także dzień w którym po wioskach rozpoczynały obchody grupy kolędnicze. Pamiętam lata, że na jednej wsi, jednocześnie kolędowało, kilka zgraj rozśpiewanych kolędników, w różnym wieku i różnej płci. Jedni tylko śpiewali kolędy, za co obdarowywani byli przez gospodarzy przeważnie słodyczami i drobnymi kwotami pieniędzy, inni natomiast po za śpiewem kolęd, w odpowiednich przebraniach, odgrywali w odwiedzanych domach scenki związane z Bożym Narodzeniem, do których wtrącano często elementy kultury ludowej regionu, a czasami również ukryte starannie wątki społeczno – polityczne. Całość przedstawiana była w zabawny, ironiczny sposób, ku uciesze domowników. 
Sam przez kilka lat uczestniczyłem aktywnie w kolędowaniu, które rozpoczęte w św. Szczepana, kończyło się często w okolicach Nowego Roku. Kiedy kończyły się domy w rodzinnej wsi, wyruszaliśmy często przez śnieżne zaspy, w kilku stopniowym mrozie, do sąsiednich miejscowości. Już dzisiaj (a szkoda) nie pamiętam dokładnie tekstów tych mini jasełek, wiem natomiast, że zazwyczaj trafiała mi się zaszczytna rola Marszałka. Może kiedyś w otchłani pamięci lub przeszukując moje bogate zbiory dotyczące historii mojej Małej Ojczyzny, uda mi się odnaleźć chociaż część z kwestii wypowiadanych przez kolędników. Wiem, że dobrze życzyliśmy przyjmującym nas gospodarzom, przez co rzadko zdarzało się by ktoś kolędników do domu nie wpuścił. Wręcz przeciwnie! Jeżeli kogoś przez przypadek się pominęło, to mógł się nawet na kolędujących obrazić. Staraliśmy się więc kolędować od domu do domu, od wsi do wsi, podtrzymując tradycje zapoczątkowana przez naszych przodków. Odbiegając od wspomnień, wyobraziłem sobie dzisiejszych kolędników, którzy pewnie idąc z duchem czasu, w każdym domu robili by sobie „selfi” z domownikami, a uzupełnieniem skrzyneczki na datki, byłby czytnik kart z możliwością płatności zbliżeniowej…
Jak zwykle z kolędą na ustach (ok. r. 1993) - fot archwum
Kiedy byłem już nieco starszy, w dzień św. Szczepana wieczorem przychodził czas na przygotowania do wyjścia na pierwszą po okresie adwentu wiejską zabawę. W Boże Narodzenie, mimo tego, że zakaz organizacji tego typu imprez nie obowiązywał, raczej się one nie odbywały. A gdzie na taką wiejską zabawę można się było udać? Oczywiście do Strażackiej Remizy, która często jako jedyna we wsi dysponowała odpowiednia salą na tego typu imprezy, będącą centrum życia społeczno - kulturalnego. W naszej gminie najlepsze zabawy były w remizach w Bazarze, Częstoborowicach czy Rybczewicach. Schodzili się, zjeżdżali na czym się tylko dało na nie młodsi i starsi, z terenu gminy a często nawet z poza jej granic. Tańce przy lokalnych zespołach muzycznych trwały zazwyczaj do 2-ej – 3-ej w nocy (chyba, że impreza zakończyła się wcześniej przez „ręczną” wymianę zdań między uczestnikami z różnych, nie zawsze kochających się wsi), kiedy to wszyscy powracali do swoich domów. Oj czasami, za nim się wszyscy poodprowadzali, była to niesamowicie długa, zimowa podróż. Z czasem wiejskie zabawy wyparte zostały prze otwierane w pobliskich miejscowościach (Rybczewicach, Siedliskach) dyskoteki i ich niepowtarzalny klimat, chyba już na zawsze znikł z krajobrazu mojej gminy.
Powoli będziemy kończyli nasze wspólne odwiedziny w mojej rodzinnej gminie, w moim rodzinnym domu z czasów dzieciństwa i młodości. Święta powoli się kończą. Jutro jeszcze wspólnie wybierzemy się na święcone wino, a w najbliższych czasie postaram się przedstawić relację z tego jak wyglądały święta z czasów dzieciństwa i młodości, mieszkającej w Rybczewicach, mojej ponad 80-cio letniej babci. 
W tym ostatnim dniu Świąt Bożego Narodzenia, pragnę życzyć Wszystkim czytelnikom mojego bloga, by magia świąt, radość z nimi związana na stałe, każdego dnia roku gościła w naszych sercach. Abyśmy mogli po latach usiąść i we wspomnieniach wrócić do swoich świąt i by były one jedynie miłe, dobre i ciepłe… 

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Tradycje Świąt Bożego Narodzenia w moim rodzinnym domu - cz. II - Boże Narodzenie

Moje pierwsze świąteczne zdjęcie. Miałem wówczas niewiele ponad trzy
miesiące (r 1980) - na zdjęciu od lewej: prababcia Czesława Mierzicka,
stryjeczna siostra Agnieszka, dziadek Kazik i babcia Krysia Lisowie,
w centrum ja (jak widać śpiewam pierwszą w życiu kolędę)
- fot wujek Jurek Lis 
Kontynuując Nasze Wspólne Świętowanie, w dniu dzisiejszym pragnę podzielić się z Wami tym jak wyglądał w moim rodzinnym domu pierwszy dzień świąt, czy li dzień Bożego Narodzenia. Dzień, w którym świętowaliśmy w gronie rodziny. Jak na wieczerzy wigilijnej, czy w drugi dzień świąt dopuszczane były wizyty u sąsiadów czy znajomych, to dzień Bożego Narodzenia zarezerwowany był do spędzania go w gronie najbliższej rodziny… Jak to wyglądało w mojej rodzinie mieszkającej w niewielkiej miejscowości na Lubelszczyźnie? O tym przeczytacie w dzisiejszym poście.
Kiedy to byłem już na tyle duży, by uczestniczyć w nocnym nabożeństwie, starałem się corocznie chodzić do kościoła w Częstoborowicach na mszę św. zwaną pasterką. Nie było wówczas tylu samochodów co dzisiaj i wielu wiernych podążało często w chłodzie i śniegu do świątyni pieszo.
Na pasterce kościół pękał w szwach. Msza święta rozpoczynała się odśpiewaniem kolędy „Bóg się rodzi…” przy wtórze której ksiądz proboszcz wnosił, w uroczystej procesji, figurkę małego Jezuska, układając ją następnie w żłóbku na sianie, w przygotowanej tuż przed świętami tradycyjnej szopce. Msza często trwała dość długo i chyba tylko przez chłód i podniosłość chwili, wierni którym udało się zasiąść w przepełnionych ławkach nie odpływali w „objęcia Orfeusza”. W świątyni po za kadzidłem, czuć było charakterystyczny zapach wigilijnych potraw (a czasami i nie tylko, co w znacznym stopniu wzbogacało zdolności wokalne wiernych). Przy ołtarzu roiło się od licznej rzeszy ministrantów. Na koniec przychodził czas na Boże Błogosławieństwo i życzenia od proboszcza dla parafian i przybyłych gości. Wychodząc z kościoła wypadało uklęknąć na chwilę przed stajenką, a następnie wrzucić przyniesiony grosik do skarbonki trzymanej przez porcelanowego aniołka, który na znak podzięki kiwał do darczyńców „zaopatrzoną” w aureolę główką.
Ze Św. Mikołajem w przedszkolu - (r. 1985) - fot. archiwum
Po zakończonej mszy wszyscy przechodzili „na mury” świątyni, gdzie puszczano petardy i paląc sztuczne ognie, co było wyrazem radości z Narodzin Pańskich. Było głośno i wielokolorowo. Wszyscy życzyli sobie Wesołych Zdrowych i Rodzinnych Świąt.
Nadszedł czas powrotu do swoich domów. Oczywiście najczęściej pieszo. Ja, często wracając zachodziłem jeszcze na chwilę na stary częstoborowicki cmentarz, by pomodlić się i zapalić lampki na grobach bliskich zmarłych. Kiedy przekraczało się próg domostwa, było często długo po drugiej w nocy… Jeszcze tylko szybki skok na ciacho do komory (którego nie można było skosztować w wigilię) i  przychodził czas na zasłużony sen po ciężkim dniu… A tym czasem w stajni, oborze i chlewie rozpoczynały się „żywe zwierzaków rozmowy”, gdyż to właśnie tej nocy według tradycji zwierzęta mówią ludzkim głosem… O czym dyskutują… lepiej ponoć nie podsłuchiwać.
W Boże Narodzenie można było pospać nieco dłużej. Rano, wchodząc do domu dziadków należało podobnie jak w wigilię pozdrowić Boga, dodając słowa: „Kolęda na szczęście, na zdrowie, na te Święte Boże Narodzenie”. Do kościoła chodziło się zazwyczaj na uroczystą sumę. Po mszy św. przed świątynia składało się Bożonarodzeniowe życzenia tym, których nie spotkaliśmy podczas pasterki.
Kościół parafialny w Częstoborowicach (r 2014) - fot. Tomasz Banach
Po powrocie do domu rozpoczynało się rozstawianie i nakrywanie stołów na uroczysty obiad, który najczęściej, u mnie w domu przeciągał się, aż do kolacji. Na stole tym razem królowały dania mięsne. W końcu można było skosztować przygotowywanych jeszcze przed świętami specjałów. Pachniała wędzona kiełbasa, boczki, polędwice, szybki, pieczone pasztety… Na stole pojawiało się tego dnia p raz pierwszy w te święta „legalne” ciasto. Przy stole składano życzenia i przełamywano się opłatkiem z tymi, z którymi nie widziano się podczas wieczerzy wigilijnej. Gromko rozbrzmiewały kolędy, a z czasem jak świętowanie wchodziło w bardziej „zaawansowaną fazę” również inne piosenki biesiadne, a często i patriotyczne, czy wojskowe. Moja rodzina była zawsze rozśpiewana. Dziadkowie od strony mamy śpiewali w chórze kościelnym, ja jednym palcem starałem się akompaniować na klawiszach. Było zawsze bardzo wesoło i niezwykle radośnie.
Kiedy goście zaczynali się rozchodzić… nadszedł czas na tradycyjne w mojej rodzinie odprowadzanie, co czasami kończyło się przeniesieniem świątecznej biesiady, do innych domów innych członków rodziny. 
Ważnym zwyczajem w moich stronach było, rozpoczynające się dniem Bożego Narodzenia odliczanie 12 dni, mających wróżyć pogodę na poszczególne miesiące w roku. Polegało to na tym, że np. jeżeli dzień przypisywany sierpniowi był wilgotny i chłodny, to jednocześnie wróżyło to chłodny i deszczowy sierpień. Tak minął nam kolejny dzień wspólnego świętowania. Już jutro dowiecie się jakie tradycje kultywowano w mojej rodzinnej gminie Rybczewice w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, czyli w Św. Szczepana.

niedziela, 24 grudnia 2017

Tradycje Świąt Bożego Narodzenia w moim rodzinnym domu - cz. I - Wigilia

W ten wyjątkowy wieczór Wigilii Bożego Narodzenia, kiedy już Pierwsza Gwiazdka zamigotała na niebieskim firmamencie, a choinka rozbłysła dziesiątkami świateł, pragnę powrócić wraz z Wami Moi Drodzy do Świąt z lat młodości. Do czasów, które niby tak niezbyt odległe, minęły bezpowrotnie. Pozostał po nich cień wspomnień, nad którymi chciałbym się dzisiaj w moim wpisie pochylić. Rzadko piszę tutaj o sobie, o swoim życiu prywatnym, o tym co mam w duszy na dnie… Dzisiaj jest ten dzień kiedy mogę, a nawet powinienem wspomnieć czasy, osoby, miejsca… z najcudowniejszych lat życia każdego z nas, czyli z dzieciństwa…
Urodziłem się i wychowałem w miejscowości Rybczewice oddalonej o około 40 km na południowy wschód od wojewódzkiego Lublina. To właśnie w tej miejscowości i sąsiedniej, moja rodzina zamieszkiwała od pokoleń. To tam spędziłem również swoje dzieciństwo oraz młodość i to tam do dzisiaj powracam, kiedy tylko czas i możliwości mi na to pozwalają. Chciałbym dzisiaj pokazać Wam jak w moim rodzinnym domu wyglądały Święta Bożego Narodzenia, związane z nimi tradycje i obrzędy kultywowane od dawien dawna. 
Kościół parafialny w Częstoborowicach z zimowej scenerii (r. 2014)
- fot. Tomasz Banach
Okres przedświąteczny to czas oczekiwania na Narodzenie Pańskie. Poza duchowym adwentem i uczestnictwem w odprawianych co niedzielę, w mojej parafii p.w. śś. app. Piotra i Pawła w Częstoborowicach, o bardzo wczesnych godzinach rannych mszach roratnich, był to również czas materialnego przygotowania się do nadchodzącego świętowania. 
Całość przygotowań rozpoczynała się dość drastycznie… bo świniobiciem. Szczegółów związanych z tym wydarzeniem postanowiłem Wam drodzy czytelnicy oszczędzić z przyczyn humanitarnych. Było to jednak ważne wydarzenie z przyczyn oczywistych. Na świątecznym stole nie mogło przecież zabraknąć domowych wyrobów masarskich. Kiedy już mięsko było oprawione rozpoczynał się czas pieczenia pasztetu, kaszanki, a na samym końcu przychodził czas na wędzenie wędlin, szynek, boczków, polędwic. W tym okresie pachniało w całej wsi palonym „niesmolnym” drewnem z dodatkiem drewna z drzew owocowych, a często również jałowca. Gotowe „wyroby” kusiły niemiłosiernie. Wówczas to zaczynał się sezon na powiedzenie „nie ruszaj! To na święta”. Jak już uporano się z mięsiwem przychodził czas na pieczenie świątecznych ciast. Jak sobie teraz wspominam były to ogromne ilości wypieków różnego rodzaju, od ciast kruchych, po soczyste makowce, czy serniki, które jeszcze długo po świętach zachowywały swoją świeżość i serwowane były często, aż do okresu Trzech Króli.
Rybczewickie wąwozy (r.2010) - fot. Tomasz Banach
Do ostatniego momentu przed świętami trwały przedświąteczne porządki. Zarówno w domach jak i w obejściach. Trzepanie dywanów, mycie podłóg, wycieranie kurzy czy przygotowywanie paszy dla bydła, trzody, koni – wszystko na święta. Nadchodził powoli, wyczekiwany czas Wigilii.

Wigilia, czyli „Pośnik”

W wigilię należało wstać jak najwcześniej. Już od rana dymiły kominy wiejskich kuchni. Ważne tego dnia było by pierwszy nasz dom odwiedził mężczyzna. Miało to gwarantować powodzenie i bogactwo w przyszłym roku. Wchodzący gość pozdrawiał domowników słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus; Kolęda na Szczęście, na Zdrowie, na tę Świętą Wigilię” na co gospodarz odpowiadał: „Na Wieki Wieków Amen; Obyśmy do następnej doczekali”.
Dzień Wigilii, to tradycyjnie dzień postu. Jadło się niewiele, a najlepiej wcale oczekując na najważniejszy posiłek dnia, czyli uroczystą kolację zwaną w moich stronach „pośnikiem”. Nazwa wzięła się najprawdopodobniej od jej postnego, ale jednocześnie obfitego charakteru.
Przed południem szło się do kościoła, gdzie odprawiana była msza święta za zmarłych, którzy w ciągu ostatniego roku odeszli z naszej wspólnoty parafialnej.
Rzeka Giełczew (r. 2010) - fot. Tomasz Banach
Po powrocie z kościoła przyszedł czas na ostatnie porządki i ubieranie choinki. Nie zawsze to było żywe drzewko, chociaż rodzice starali się by tak było. W latach 80-tych bardzo modne i o zgrozo „ekologiczne” były choinki sztuczne, często tylko z nazwy przypominające prawdziwe drzewka. Do ubierania choinki, po za „tradycyjnymi”, kupionymi w sklepie bombkami, zwisały klejone ręcznie przez najmłodszych, z kolorowego papieru, łańcuchy. Całość dopełniały szyszki malowane srebrzanką, zawijane w „złotka” orzechy, jabłka no i oczywiście cukierki. Wśród nich królowały różnokolorowe sopelki, które miały ten plus nad czekoladowymi smakołykami, o które w tamtych czasach było trudno, że dzieciaki nie zbyt chętnie po nie sięgały… i nie zjedzone w święta, świetnie nadawały się na powieszenie na choince w roku przyszłym. Na szczycie drzewka umieszczano gwiazdę lub tzw. „szpic” w zależności od upodobań strojącego. Choinka skrywała się pod rzęsami „włosów anielskich” by dopiero wieczorem rozbłysnąć magią elektrycznych światełek.
Mama z babcią krzątały się po kuchni przygotowując wigilijne specjały, których zapach drażnił niemiłosiernie wyposzczone żołądki. Kiedy zbliżał się wieczór, dziadek lub tato wnosili do mieszkania tzw. „Króla”. Był to niezbyt wielkich rozmiarów snopek zboża, który ustawiano w rogu pokoju. Ten „majestatyczny” gość stał tam do święta Trzech Króli, kiedy to był wynoszony z domu i dawany do konsumpcji inwentarzowi. Miało to gwarantować zdrowie i płodność dla zwierząt gospodarskich.
Rybczewicekie łąki (r.2010) - fot. Tomasz Banach
Do wieczerzy nie zawsze zasiadało się z pierwszą gwiazdką, którą wypatrywałem jako malec z niecierpliwością. Raczej wieczerzę rozpoczynano w momencie kiedy zebrali się wszyscy goście. Zajmowaliśmy wówczas miejsca za stołem nakrytym koniecznie białym obrusem, pod który wkładało się źdźbła siana. Zawsze ustawiano jeden wolny talerz dla niespodziewanego gościa. Kolację wigilijną rozpoczynano od odczytania fragmentu z pisma świętego mówiącego o Narodzeniu Jezusa. Następnym punktem była wspólna modlitwa za żywych i zmarłych z naszych rodzin. Dopiero wówczas przychodził czas na łamanie się opłatkiem. Zawsze rozpoczynał jeden lub drugi dziadek (w zależności od tego u kogo wypadała w danym roku wigilia) według starszeństwa przełamując się najpierw z babcią, a następnie z pozostałymi gośćmi. Po życzeniach śpiewaliśmy wspólnie kolędę. Najczęściej, z tego co pamiętam były to kolędy „Wśród nocnej ciszy…” lub „Bóg się rodzi…”.
Dzieciaki niecierpliwym wzrokiem zerkały pod choinkę, gdzie czekały na nich wytęsknione prezenty. Nie były to oczywiście ani smartfony, ani tablety… raczej proste zabawki, slipy, skarpetki, owoce tropikalne i słodycze. Tych ostatnich oczywiście w wigilijny wieczór, z uwagi na post nie można było tknąć przynajmniej do północy. 
Częstoborowickie pola przed zachodem słońca (r. 2014)
- fot. Tomasz Banach
Rozpoczynało się smakowanie tradycyjnych wigilijnych potraw. Na pierwszy rzut szedł barszczyk z uszkami, następnie kapusta z grochem i grzybami. Dalsza kolejność podawania specjałów była raczej dowolna. Na stole nie mogło zabraknąć ryb. Tutaj niewątpliwie królował złowiony osobiście przez tatę, a przyrządzony przez mamę smażony karp podawany na ciepło, czasami z sosem greckim, za którym pamiętam nie przepadałem. To było jednak nie ważne tego wieczoru, gdyż obyczaj kazał spróbować każdej z wigilijnych potraw. Tradycyjnie miało być ich dwanaście – tyle co apostołów Jezusa i miesięcy roku. Tuż przy półmisku z karpiem, w occie, oleju lub w pomidorach wylegiwał się śledzik w kilku rodzajach i smakach. Na wigilii bywały czasem kluski z makiem (za którymi także nie przepadałem), nie pamiętam by kiedykolwiek pojawiła się u nas kojarzona z tym wieczorem kutia. Ale co kraj to obyczaj jak widać. Wszystko popijaliśmy ogromną ilością kompotu z suszonych owoców. Innych napojów tego wieczoru się nie spożywało. Co do alkoholu, to pamiętam z dzieciństwa, że czasami ukradkiem w niewielkich ilościach bywał, ale zwyczaj jego spożywania w wigilię z czasem zanikł całkowicie. Nie jadło się natomiast na „pośniku” ciast. Wyjątek stanowiły racuchy z jabłkami (o ile wigilia była u babci Krysi), lub pączki nie posypywane cukrem (jeżeli „wieczerzowaliśmy” u babci Zosi).
Po zakończonej kolacji goście (i tu muszę podkreślić, że nie zawsze była to rodzina, a często również znajomi czy sąsiedzi) rozchodzili się do domów. Co wytrwalsi oczekiwali na wyjście do kościoła na pierwszą Bożonarodzeniową mszę zwaną Pasterką. 

sobota, 23 grudnia 2017

Uroczysta Gala Podsumowania Roku Kulturalnego 2017 w Zamościu za nami!

"Nasza ekipa" na Gali Podsumowania Roku Kulturalnego w Zamościu -
fot. Kazimierz Chmiel
Zamojskie Środowiska Kulturalne, w piątek 15 grudnia 2017 roku podsumowały mijający rok w sferze kultury. Podczas uroczystej Gali na, pięknie przystrojonej na tę okazję hali tenisowej Ośrodka Sportu i Rekreacji w Zamościu doceniono pracę i wkład w życie kulturalne miasta ludzi i instytucji angażujących się na co dzień w to by Miasto Idealne kulturą i sztuką stało. Wręczono Odznaczenia Państwowe, Medale "Zasłużony dla Kultury Zamościa", statuetki "Ambasador Kultury Zamościa", "Animator Kultury Zamościa" "Sponsor Kultury Zamościa"  oraz przyznano nagrody pieniężne.
 Medal „Zasłużony dla Zamościa” otrzymali:
- Bogumiła Sawa;.
- Zamojskie Towarzystwo Fotograficzne;
- Waldemar Zakrzewski; 
Statuetki Jana Zamoyskiego - fot. Kazimierz Chmiel
W kategorii „Ambasador Kultury Zamościa” wyróżnieni zastali:
- Joanna Brześcińska – Riccio. 
- Leszek Wiśniewski. 
- Leonard Marczuk. 
- ks. Marek Lis
Super Animatora Kultury otrzymała Pani Marta Derkacz-Turczyn. W podziękowaniu za 40-letnie twórcze uczestnictwo w życiu kulturalnym Zamościu.
- Wojciech Brykner. 
- Adam Gąsianowski. 
- Grupa Stforky. 
- Chór Ziemi Zamojskiej „Contra”. 
W kategorii „Sponsor Kultury Zamościa” wyróżnienia otrzymali:
- Super Sponsor dla PKP LHS 
- Restauracja Bohema – Państwo Małgorzata i Janusz Kitkowie 
Nagrody finansowe otrzymali:
- Elżbieta Gnyp. 
Reżyser Leszek Wiśniewski odbiera nagrodę Ambasadora Kultury Zamościa
od Pana Prezydenta Andrzeja ZAstąpiło - fot. Kazimierz Chmiel 
- Grzegorz Obst.
- Włodzimierz Filipski. 
- Maria Rzeźniak. 
- Bożena Fornek. 
- Bogusław Bodes. 
- Krzysztof Serafin. 
- Łukasz Trojanowski. 
Ponadto w związku z zakończeniem pracy zawodowej i odejściem na emeryturę podziękowania specjalne otrzymały Panie:
- Danuta R. Kawałko. 
- Zofia Socha. 

Więcej informacji o nagrodzonych i wyróżnionych przeczytacie

Imprezę uświetnił wspaniały koncert w wykonaniu Orkiestry Sentymentalnej Piotra Stopy z repertuarem z lat 20-tych i 30-ych XX wieku. Całość Gali poprowadzili: Joanna Bilska - Pawłowska i Patryk Pawelec. Część muzyczną natomiast będącą wspomnieniem balów z okresu międzywojennego poprowadziła, jak zwykle niezastąpiona szefowa naszego Stowarzyszenia - Dominika Lipska.
O to by zachwycić się smakami zamojskiej (ale także Leśmianowej) kuchni zadbali zamojscy Restauratorzy. Wyborną kawę serwowała Galicja Cafe, a o roztoczańskie smaki winne zadbał Artur Podhajny
Między innymi nasi członkowie Stowarzyszenia (co widać na zdjęciu powyżej) mogli zaprezentować się w ciekawych stylizacjach. Muszę zdradzić, że niektóre z nich powstały z myślą o tej uroczystości. Jak wyglądaliśmy tego wieczoru, możemy zobaczyć dzięki fotografikowi Kazikowi Chmielowi.

środa, 13 grudnia 2017

"Bardowie w Zamościu" - spotkanie autorskie z Alicją Janusz

Alicja Janusz z prowadzącym spotkanie Tomkiem Kowalewskim -
fot. Turystyka z Pasją 
W sobotni grudniowy wieczór, w klimatycznych wnętrzach Klubokawiarni Szkoła Życia w Zamościu miało miejsce spotkanie autorskie z Alicją Janusz, bardem – lutnistką, autorką opowiadań fantastycznych zebranych w antologii BALLADY ZE SPALONEGO TRAKTU wydanej w bieżącym roku nakładem toruńskiego wydawnictwa Adam Marszałek.
Spotkanie pod hasłem „Bardowie w Zamościu spotkanie autorskie z Alicją Janusz” poprowadził znany bard z Zamojszczyzny, członek fokowej grupy muzyczno – wokalnej Koromysło – Tomek Kowalewski. 
Podczas spotkania z Alicją rozmawialiśmy oczywiście o fabule jej książki, której nie chciałbym w tym miejscu z przyczyn oczywistych zdradzać przyszłym czytelnikom, jak również o samym warsztacie pracy nad publikacją. Wybór Zamościa na miejsce spotkania nie był oczywiście przypadkowy. Jak podkreślała niejednokrotnie sama autorka, nasze miasto jest jej osobiście bardzo bliskie...
 Dlaczego Zamość jest Alicji szczególnie bliski i to właśnie to miejsce wybrała autorka do sadzenia części z akcji opowiadań dowiemy się czytając pełną wersję artykułu na stronie 8 Nowego Kuriera Zamojskiego lub w wersji elektronicznej klikając TUTAJ

Zapraszam do lektury

piątek, 8 grudnia 2017

"Legenda Stołu Szwedzkiego" z wyróżnieniem w konkursie "Inicjatywa Roku 2016"

We wtorek 5 grudnia z Osiedlowym Domu Kultury "Okrąglak"  odbyła się uroczysta Gala Wolontariatu połączona z rozstrzygnięciem konkursu, organizowanego przez Zamojskie Forum Inicjatyw Społecznych. Podczas imprezy świętowaliśmy również 15- lecie działalności Zamojskiego Centrum Wolontariatu, które od czasu swego powstania prężnie działa na rzecz bezinteresownej pomocy osobom potrzebującym, jednocześnie angażując się w wiele inicjatyw podejmowanych na terenie naszego miasta. Podczas uroczystości podziękowano wszystkim, którzy w tym roku, jak też w latach ubiegłych angażowali się w pracę społeczną. Osobiście jestem pod wielkim wrażeniem, widząc rzeszę, w dużej mierze młodych osób angażujących się w pracę wolontariacką. Jest to ogromny potencjał, który dzięki integrującej roli Zamojskiego Centrum Wolontariatu robi bardzo wiele dla naszej lokalnej społeczności. Szczególne podziękowania spłynęły na ręce osób od, których to wszystko sie zaczęło, a mianowicie na obecną i byłą szefową Zamojskiego Centrum wolontariatu. To dzięki zaangażowaniu i determinacji tych pań możemy szczycić się tym, że w Zamościu mamy tak sprawnie działający ośrodek wolontariacki. W tym miejscu pozostaje mi tylko pożyczyć Wszystkim zaangażowanym w pracę społeczną, satysfakcji z tego co robią, siły do dalszej pracy i wielu zrealizowanych projektów, na tej ciężkiej, często niedocenianej i traktowanej niesłusznie marginalnie niwie.  Wielu sukcesów dla Was (a raczej dla nas, gdyż także angażujemy się w pracę wolontariacką)i oby tak dalej!
W ramach gali, jak już wspominałem, odbyło się również wręczenie nagród w konkursie na "Inicjatywę roku 2016".  W tym doku nagrodzono następujące inicjatywy:
I miejsce uzyskał projekt II Orszak Trzech Króli w Zamościu zgłoszony przez Stowarzyszenie Sympatyków Orszaku Trzech Króli w Zamościu.
II miejsce – projekt p.n. Budowa Boisk Sportowych we wsi Stara Huta zgłoszony przez Stowarzyszenie na rzecz rozwoju miejscowości Stara Huta i okolic „Zielona Knieja”
III miejsce zajęła Jubileuszowa XV edycja Międzynarodowego Festiwalu „Eurofolk 2016” – projekt zgłoszony przez Stowarzyszenie Przyjaciół Ludowego Zespołu Pieśni i Tańca „Zamojszczyzna”
Wszystkim nagrodzonym z całego serca gratulujemy. Nasze Stowarzyszenie, także ma się czym poszczycić, gdyż za naszą inicjatywę "Legenda Stołu Szwedzkiego" w konkursie ZFIS otrzymaliśmy wyróżnienie, z którego jesteśmy niezmiernie dumni i za które bardzo serdecznie dziękujemy organizatorom konkursu. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będziemy mieli zaszczyt po raz kolejny spotkać się w tak zaszczytnym gronie. 

czwartek, 7 grudnia 2017

Zapraszamy na bezpłatne zwiedzanie Wystawy "Koronki, tiurniury, aksamity..."

W ramach akcji "Kulturalny Bilet Wolontariusza" organizowanej przez Narodowe Centrum Kultury zapraszamy do bezpłatnego zwiedzania wystawy "Koronki, tiurniury, aksamity - kostiumy od końca XVI do XX wieku" w Kazamacie Wschodniej Bastionu II w dwie soboty grudnia 9 i 16 o godz. 12.00. Zbiórka na Rynku Wielkim pod schodami Ratusza a potem przejdziemy do Bastionu II.
Na wystawie, którą można oglądać w zabytkowych wnętrzach Bastionu II w Zamościu, można zobaczyć stroje i kostiumy historyczne, od końca wieku XVI do końca wieku XX. Ekspozycja jest efektem pracy członków naszego Stowarzyszenia (a w szczególności Dominiki i jej mamy Doroty, które są autorkami i wykonawczyniami większości prezentowanych na wystawie strojów). Podczas zwiedzania na pewno każdy znajdzie coś, co go zainteresuje. Po za prezentowanymi kostiumami i strojami (zarówno damskimi, jak i męskimi), będzie można zobaczyć elementy wyposażenia wnętrz z dawnych epok z "kącikiem damy" na czele.
Nasza wystawa w ubiegłym roku została wyróżniona w Ogólnopolskim Konkursie Generalnego Konserwatora Zabytków na najlepszy projekt w dziedzictwie w kategorii: wystawy, projekty multimedialne oraz zajęła zaszczytne III Miejsce w konkursie na Inicjatywę Pozarządową 2015 organizowanym przez Zamojskie Forum Inicjatyw Społecznych. Zapraszamy do wspólnego zwiedzania.

Więcej o bezpłatnym zwiedzaniu przeczytacie: TUTAJ
Zachęcam jednocześnie do odwiedzenia strony Wystawy na fb klikając: TUTAJ

środa, 6 grudnia 2017

Twierdza Zamość - Ostatni bastion powstania listopadowego

Zamość na akwareli Jana Pawła Lelewela
Kolejny artykuł mojego autorstwa ukazał się na łamach Nowego Kuriera Zamojskiego:
Kilka dni temu, 29 listopada obchodziliśmy 187 rocznicę wybuchu powstania listopadowego. W związku z tym uznałem, że warto przybliżyć czytelnikom Nowego Kuriera Zamojskiego rolę jaką odegrała Twierdza Zamojska w ciężkim i burzliwym okresie „nocy listopadowej”.

Przeddzień wybuchu powstania twierdza zamojska była jedną z dwóch (poza Modlinem) kluczowych fortyfikacji na terenie Królestwa Polskiego. Wprawdzie powstała na przełomie XVI i XVII wieku fortalicja, mimo licznych przebudów, była w XIX stuleciu nieco przestarzała i nie w pełni mogła sprostać warunkom ówczesnego pola walki, jednak jej położenie na kresach południowo – wschodnich podporządkowanego Rosji Królestwa Polskiego miało nadal znaczenie strategiczne. 
Kiedy wybuchło powstanie listopadowe, dyktator powstania Józef Chłopicki docenił znaczenie jak i wspomniane wyżej położenie zamojskiej twierdzy, czyniąc starania by podporządkować ją władzom powstańczym. W tym celu wysłał do Zamościa kuriera powstańczego Andrzeja Edwarda Koźmiana. Koźmian w Zamościu został chłodno przyjęty przez znienawidzonego przez polaków komendanta twierdzy generała Józefa Hurtiga. Natomiast został entuzjastycznie powitany przez polskich żołnierzy i oficerów, którzy spontanicznie poparli powstanie. W zaistniałej sytuacji Hurtingowi nie pozostało nic innego jak podać się do dymisji. Jego miejsce na stanowisku dowódcy garnizonu zamojskiego zajął, znany ze swego męstwa i patriotyzmu, generał Julian Sierawski. Rozpoczęto umacnianie fortyfikacji Zamościa, uzupełnianie stanów garnizonowych oraz gromadzenie zapasów broni, amunicji i żywności niezbędnych do wzmocnienia pozycji twierdzy w nadchodzącej wojnie polsko – rosyjskiej. Prym w przygotowaniach wiódł skierowany do Twierdzy Zamojskiej podpułkownik Ignacy Prądzyński – jeden z wybitniejszych oficerów polskich tego okresu. Już w styczniu 1831 roku zwrócił on uwagę na to, że twierdza zamojska mogła by pełnić rolę doskonałej bazy wypadowej dla rozszerzenia powstania na tereny Podola i Wołynia.
Po upadku dyktatury Chłopickiego, pod koniec stycznia 1831 r., odwołany został ze swojego stanowiska generał Sierawski jak i podpułkownik Prądzyński. Na szczęście twierdza w tym czasie była już dostatecznie ufortyfikowana i zaopatrzona. Nowym komendantem garnizonu zamojskiego został pułkownik Jan Krysiński awansowany tuż po objęciu funkcji do stopnia generała. Był to doświadczony i zaprawiony w bojach oficer artylerii...
Opracowanie tekstu: Tomasz Banach

Całość artykułu możecie przeczytać na stronie 10-ej najnowszego
wydania Nowego Kuriera Zamojskiego lub w wersji elektronicznej (również strona 10-ta)


piątek, 1 grudnia 2017

Pierwszy Powojenny Bal Oficerski za nami!

Nasza Ekipa na Pierwszym Powojennym Balu Oficerskim -
fot. Kazimierz Chmiel
"Lata dwudzieste, lata trzydzieste..." w takich właśnie klimatach bawili się uczestnicy Pierwszego Powojennego Balu Oficerskiego w Hotelu Koronnym, który odbył się 18 listopada br. Impreza zorganizowana była w celu zebrania funduszy na odbudowę Pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego, który w okresie międzywojennym stał na terenie zamojskich koszar.
Organizatorami Balu był Społeczny Komitet Budowy Pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego w Zamościu oraz Miasto Zamość. Odbudowany Pomnik ma stanąć w setną rocznicę odzyskania niepodległości przed Zamojskim Klubem Garnizonowym. Bardzo się cieszymy, że również przedstawiciele naszego Stowarzyszenia, występując na Balu w strojach z lat 20-tych i 30-tych mogli dołożyć swoją cegiełkę na ten cel.
Dominika i ja podczas Balu Oficerskiego -
fot. Kazimierz Chmiel 
Bal tradycyjnie rozpoczął się od powitania przybyłych gości oraz zaproszeniem do odtańczenia poloneza oraz strzału armatniego. Oprawę muzyczną wieczoru zapewnił Zespół Kameralny Orkiestry Symfonicznej im. Karola Namysłowskiego w Zamościu, która w trzech sekwencjach zaprezentowała nam repertuar związany z okresem międzywojnia. Po za częścią taneczną zespół wraz z naszą Prezes Dominiką, która zapowiadała poszczególne utwory, przeprowadzili konkurs "Jaka to melodia" w stylu retro oczywiście.
Atrakcji podczas balu było co niemiara. Przedstawiciele Zespołu Pieśni i Tańca Zamojszczyzna prezentowali tańce z epoki, jak też tradycyjne tańce polskie bez których nie mógł się przecież odbyć żaden prawdziwy Bal. Dużym zainteresowaniem cieszyła się również stylizowana na okres międzywojenny foto budka, w której u artysty fotografa Kazimierza Chmiela (Światłoczuły) można było wykonać stylizowane zdjęcia. W związku z tym, że zbliżał się czas "Andrzejek" nie obyło się również bez tradycyjnych wróżb u prawdziwej, zaproszonej ta tę okazję wróżki.
Dla osób, które wystąpiły w strojach z epoki przeprowadzony był konkurs z nagrodami za najlepsze przebranie. Nie obyło się także bez "krwawych" zajść podczas imprezy. W obronie honoru damy odbył się pojedynek w którym udział wzięli przedstawiciele Grupy Rekonstrukcji Historycznej Jana Sobiepana Zamoyskiego. na szczęście na sali był lekarz (co prawda ginekolog) i upływ krwi został szybko zahamowany, a honor damy uratowany. Czyli tradycji stało się zadość.
Nasze Panie "oprawione w ramy" - fot. Kazimierz Chmiel
Całość przeplatana była prezentacjami i licytacjami cennych eksponatów ze sprzedaży których fundusze trafiły na odbudowę Pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego w Zamościu.
Humory dopisywały co skutkowało świetną zabawą i wspólnym śpiewaniem pieśni żołnierskich i patriotycznych.
Bardzo dziękujemy organizatorom za to, ze mogliśmy wziąć udział w tak wyjątkowym dla naszego miasta wydarzeniu. Mamy nadzieję, że był to Pierwszy i nie ostatni Powojenny Bal Oficerski w Zamościu. Można by organizować tego typu imprezy również z okazji innych zbiórek organizowanych na cele społeczne. To świetna forma połączenia dobrej zabawy ze zbiórką funduszy na szczytne cele. A jak widzimy ludzi dobrej woli w Hetmańskim Grodzie nie brakuje.